Macierzyństwo – dni jak mantra, a jednak co dzień coś nowego.

O wyborze sposobu rodzenia

Maks jest cudnym dzieckiem, wspaniale się rozwija. Kiedy go ujrzałam po raz pierwszy, w niedzielę 15 maja, natychmiast się w nim zakochałam. Urodził się 10 dni po terminie. Zamiast cieszyć się ostatnimi dniami oczekiwania, odczuwałam stres i zaczęłam obawiać się szpitalnego indukowania porodu. Na szczęście pani doktor nie wysyłała mnie do szpitala, KTG pokazywało, że wszystko jest w porządku (czego zresztą byłam pewna). Ufałam w mądrość dziecka, w to, że to ono wybierze właściwy moment. Kolega żartował, że Maks pewnie nie wierzy w życie pozałonowe… Pani doktor stwierdziła, że stworzyłam za dobre warunki mojemu dziecku, dlatego nie spieszy się na świat… Mnie z kolei nie spieszyło się do szpitala… Na wewnętrzną odpowiedź, gdzie chcę urodzić, czekałam do końca. Ufałam, że wtedy kobieta wie najlepiej. Naczytałam się autorów, takich jak Balaskas, Odent i tego szukałam. Zamarzył mi się poród domowy.W szkole rodzenia usłyszałam o oddziale w Tychach i Rawiczu, w Internecie poczytałam sobie stronę fundacji “Rodzić po ludzku” i znalazłam jeszcze adres ostatniej w Polsce izby porodowej w Lędzinach. Ale to wszystko było za daleko. Pamiętam, że po przyjeździe do domu spojrzałam na wannę we własnej łazience i zapragnęłam ponownie porodu w domu.

Flora bakteryjna noworodkaGdy zaczął się poród…

We Wrocławiu jest to wciąż konspiracja, niestety. Pani doktor sugerowała, żeby przy pierwszym porodzie pojechać do szpitala. Przyznała, że to jednak wybór mniejszego zła… Do Rawicza pojechaliśmy na 3 tygodnie  przed terminem. Mały szpital, a więc kameralna atmosfera. Minął 5 maja, mój wyliczony termin, i nic się nie działo. Z mężem chodziliśmy na długie spacery, do kina, wypożyczaliśmy komedie. Czułam się bardzo dobrze. Zdawałam sobie sprawę z żalu po stracie, jaka mnie czeka (koniec ciąży, do której tak bardzo się przyzwyczaiłam) i lęku przed przyszłością (już z dzieckiem). Po wizycie ginekologicznej wiedziałam, że dziecko jest dobrze ułożone, szyjka rozmiękczona. W piątek 13 maja, podczas wizyty, pani doktor wykonała masaż szyjki (która była już rozwarta na centymetr). Po powrocie do domu zauważyłam plamienie. Przypuszczałam, że to czop śluzowy zaczął odchodzić. Tego dnia byłam dosyć aktywna, a nad ranem zaczęły się regularne skurcze. Nie pamiętam, czy spałam tej nocy (pewnie trochę tak). Od mniej więcej 5.00 rano liczyłam czas między skurczami, nie budziłam męża. Kiedy stały się już regularne, mąż się sam obudził i postanowiliśmy jechać do Rawicza. W przerwie między skurczami spakowałam w końcu torbę do szpitala. Wychodząc z domu, pomyślałam głośno, że wrócę już z dzieckiem… Była 7.00, sobota, a więc na ulicach mały ruch, słońce pięknie świeciło. Skurcze powtarzały się mniej więcej co 5 min, pomagało mi głębokie oddychanie. Odległość pokonaliśmy w tempie ekspresowym, gdy zajechaliśmy pod szpital, skurcze jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki minęły. Przespacerowaliśmy się po parku, poranek był bardzo orzeźwiający. Namówiłam męża na zwiedzanie Rawicza, w poszukiwaniu miejsca, gdzie można zjeść śniadanie. Wiedziałam, że w szpitalu być może nie  będę mogła już jeść. Jednocześnie poczułam wilgoć w kroczu, intuicja podpowiadała mi, że to wody płodowe. Po 3 godzinach od przyjazdu zdecydowałam się wejść do szpitala. Zobaczyłam tam położną, z którą rozmawiałam kilka tygodni temu. Pomyślałam, że to cudowny zbieg okoliczności, że to akurat ona jest na zmianie. Pamiętała mnie, więc od razu poczułam się mniej anonimowa. Lekarz był bardzo kontaktowy, opowiadał co widzi, odpowiadał na każde pytanie. Uspokajał. Czekaliśmy na rozwinięcie się akcji, na oddziale patologii ciąży. Kiedy oswoiłam to miejsce, skurcze ponownie się pojawiły. Chodziłam, mając nadzieję, że rozwarcie będzie postępować. Bardzo chciałam uniknąć oksytocyny, bałam się większego bólu. Zresztą nie spodziewałam się takiego bólu. Nieporównywalnego z niczym, nie  do wyobrażenia wcześniej. Zaskoczył mnie. Myślałam, że mam dosyć wysoki próg bólu, dlatego nigdy wcześniej się go nie bałam. Teraz byłam pewna, że rodzę. Z butnej dziewczyny, którą byłam, szybko zmieniałam się w pełną pokory kobietę. To tak wygląda poród, tak po prostu, według planu, którego ja nie układałam… Oddychałam w sposób, który ćwiczyłam podczas ciąży. Teraz jestem głęboko przekonana, że kobieta rodzi tak, jak się do tego przygotuje fizycznie i psychicznie. Szpital to jednak procedury, którym się podporządkowywałam. KTG, badania palpacyjne potwierdzały, że z dzieckiem wszystko w porządku. Rozwarcie jednak nie postępowało…

Ból rodzenia

Mijała sobota, doktor zachęcał, żebym spróbowała się przespać, umówiliśmy się, że jeżeli do rana nie będzie postępu, to podłączą mi oksytocynę, którą będą sączyć po kropelce… A to wszystko dlatego, że pęcherz był pęknięty. Noc z soboty na niedzielę. Mąż, dzięki życzliwości położnych, przespał się na łóżku, na patologii ciąży, w pokoju ze mną. Liczył czas między skurczami, był. To było najważniejsze: jesteśmy razem tu i teraz. Męczyłam się tej nocy, wzięłam prysznic, licząc, że to pomoże. Cały czas byłam w pozycji dziecka, co przynosiło ulgę. Nie wiem, czy choć trochę spałam. Druga noc. Rano badanie wskazywało, że nie mawiększych zmian. Wtedy, zgodnie z umową, podłączono mi oksytocynę i przenieśliśmy się do sali porodowej. Sala z wanną, pojawiła się możliwość, że urodzę w wodzie. Czytałam o takich porodach, o złagodzeniu stresu u dziecka, które rodzi się w wodzie. Niestety, przy korzystaniu z wanny poród jest jeszcze bardziej monitorowany. Wchodziłam na pół godziny, a potem leżałam około 20 minut, podłączona do KTG. Bardzo relaksująco działała na mnie woda pomiędzy skurczami (tym bardziej, że włączone było jaccuzi); trudno mi jednak powiedzieć, czy łagodziła ból. Raczej nie. No i ciągłe sprawdzanie tętna dziecka i szyjki macicy. To zaburza kontakt ze swoim ciałem. Dzisiaj jestem pewna, że gdyby mni pozostawiono samej sobie, obyłoby się bez oksytocyny i innych ingerencji. Ostatnia faza rozwierania szyjki była już bardzo bolesna, przerwy między skurczami były bardzo króciutkie, na moją prośbę posiedziałam dłużej w wannie, a położna sprawdzała tętno maluszka, przykładając słuchawkę do brzucha w wannie. Osiągnęłam już prawie 10 cm rozwarcia, ale musiałam wyjść z wanny, bo ponoć za długo już w niej siedziałam. Pamiętam, że odpływałam i pewnie bym zasnęła. Na łóżku porodowym czułam już parcie. Nie zrozumiałam położnej i nie wiedziałam, czy przeć, czy powstrzymywać się. Ból był taki, że zaczęłam krzyczeć, ale po uwadze z zewnątrz, że to osłabia, wróciłam do oddychania przeponowego. Wokół mnie pojawiło się sporo ludzi – pielęgniarka i lekarz z oddziału noworodkowego, przyszła salowa (która podtrzymywała mi nogę, w finale rodziłam w pozycji półleżącej). Doktor powiedział, że widać już główkę. Nagle czas przyspieszył. Mąż trzymał mnie za rękę, w pewnym momencie zauważyłam łzy w jego oczach… Usłyszałam, że wystarczy jedno parcie i dziecko będzie na świecie. Bardzo się starałam, ale nieprzespane dwie noce dawały o sobie znać, doktor podszedł tłumacząc, że mi pomoże i nacisnął brzuch. Za moment usłyszałam głośny płacz mojego synka.

Czas po porodzie

Potem wszystko działo się bardzo szybko. Położono mi go na brzuszku… Był taki piękny… Zabrano go jednak… Niestety, sama końcówka nie miała nic z intymności. Patrzyłam na swój brzuch, który nagle wrócił do dawnej formy, łożysko urodziło się bardzo szybko, popatrzyłam na nie – olbrzymie, tętniące. Pediara przyszedł poinformować mnie, że Maks waży 3500 g, ma 56 cm i otrzymał 10 punktów w skali Apgar. Jako matka nie potrzebowałam niczego więcej… Było tuż przed 23.00 i wciąż jeszcze była niedziela. Byłam bardzo szczęśliwa i dumna. Do książeczki zdrowia dziecka wpisano, że I okres porodu trwał 10 godzin i 40 minut, a II okres – 10 minut. Cały ten czas, od pierwszych skurczów w domu, byłam maksymalnie skoncentrowana na swoim ciele, nie pamiętam większych emocji. Gdy po porodzie spojrzałam na salę, zmęczonego doktora i całą resztę, miałam wrażenie, że właśnie skończył się film… z bardzo szczęśliwym zakończeniem. Ogarnęła mnie euforia. Przewieziono mnie na salę i tam pielęgniarka pokazała mi, jak przystawić Maksika do piersi. Gdy zaczął ssać, poczułam skurcze macicy, jeszcze jedno przypomnienie naszego wzajemnego połączenia. Był ze mną mąż, zrobił parę fotek. Maksik zasnął. Nie trwało to zbyt długo, niestety. Nawet nie miałam czasu, żeby się mu przyjrzeć, nie udało się nam nawiązać kontaktu wzrokowego… Pielęgniarka zabrała go na obserwację. Przyniesiono mi kolację, pogadałam z pielęgniarką, zaczęłam wysyłać sms-y i pomimo zachęty, żebym się przespała, nie spałam chyba do rana. Położna pomogła mi wziąć prysznic, dowiedziałam się, że Maksik całą noc wymiotował wodami płodowymi, co mnie zmartwiło. Dosyć szybko przywieziono mi go, płaczącego, żeby go nakarmić. I tak zaczęła się moja największa życiowa przygoda…

 Macierzyństwo – dni jak mantra, a jednak co dzień coś nowego. Moja kondycja jest coraz lepsza. Stan zakochania przeradza się w coraz głębszą miłość. Istnienie Maksa jest takie naturalne, jakby był z nami od zawsze… Czas nabrał wielkiej wartości, jestem o wiele lepiej zorganizowana niż kiedyś. Przeżycie porodu daje niesamowitą siłę, wciąż ją czuję. Rodzenie jest tak zwyczajne, że aż nadzwyczajne.


Tekst pochodzi z książki Kobieta i natura czyli jak zachować zdrowie na każdym etapie życia

źródło zdjęć: unsplash.com